Język polski English  
 

lang =1 cat = 78 art_id= 75 galeria =

Dziś Środa, 24 kwietnia 2024 r.
Imieniny Grzegorza i Aleksandra



 
 
Strona Główna->PUBLIKACJE->Historia->II Wojna Światowa

Historia rakiet V-1, V-2. cz. 3.


Do Oddziału II Komendy Głównej AK, regularnie nadchodziły raporty o pracach w obozie Blizna – Pustków. Z początku nie budziły one zbyt dużych podejrzeń. Jeden z sensacyjnych meldunków z tego terenu nadszedł dopiero w listopadzie 1943 r. doniesiono wtedy, że w Bliźnie wystrzelono jakieś dziwne pociski, „torpedy latające”.


Były to pierwsze próby wystrzelenia rakiet A-4. Polscy wywiadowcy nie mogli wiedzieć, że w Bliźnie stacjonowała już specjalna grupa, przeniesiona z wyspy Uznam po nalocie samolotów RAF na Peenemünde, zajmująca się pracami nad bronią rakietową.  Cały ruch oporu zareagował błyskawicznie na to zdarzenie i raporty o pierwszych próbach z nową bronią nadeszły natychmiast z różnych stron i od różnych osób. Meldunki powędrowały do Dębicy, Mielca, Kolbuszowej i dalej do Rzeszowa i Warszawy.
 

V-2 Na wyrzutni.

Kolejne dziesiątki meldunków z rejonu Blizny, opracowane przez Stanisława Pilcha („Jastrzębiec”), M. Stachowskiego („Sęp”), „Orczyka”, „Jura”, „Krzywego” i „Rygora”, „Leona” i „Bartosza”, zawierały informacje o wszystkim, co zauważono na terenie bazy rakietowej. Donoszono w nich o próbnych odpaleniach rakiet, o dowożeniu dalszego sprzętu i miejscach, skąd ten sprzęt nadchodził. Zbierano też i przesyłano odłamki rakiet.
Pociski widoczne były przy wzbijaniu się w powietrze z punktu obserwacyjnego położonego pomiędzy miejscowościami: Ruda Sokolska, a Sokole, nad stawami. Przed wypuszczeniem próbnego pocisku, przylatywał z lotniska w Mielcu niemiecki samolot pościgowy, który obserwował start rakiety. Pociski V-2 wypuszczane były coraz częściej, niejednokrotnie parę razy na dobę, gdyż wystrzeliwano je tak w dzień jak i w nocy. Wiele z nich spadało w pobliżu Blizny w odległości paru lub kilkunastu kilometrów. Niemcy starali się zawsze części pozostałe starannie zebrać, mimo to wywiadowcy uzyskali sporo materiału po pociskach V-2, który odesłano do Obwodu AK „Deser” w Dębicy.
 
W ciągu miesiąca, tzn. od 20 kwietnia do 20 maja 1944 r., zbieracze rozerwanych rakiet V-2 w rejonie Sarnak, gdzie spadały pociski  wystrzelone z Blizny, zdobyli wiele  części pocisków (patrz mapka).
 
 
  

Cenna zdobycz wpadła w ręce podziemia 24 kwietnia 1944 r., kiedy rakieta rozerwała się nad wsią Klimczyce-Kolonia, nad zabudowaniami Daniela Łopatniuka i pastwiskiem Popławy. Zranieniu uległo wówczas kilka osób. Dość duży człon rakiety spadł na podwórze D. Łopatniuka. Franciszek Miłkowski ze wsi Lipno oraz Czesław Czupryłło i Łopatniuk odkręcili z głowicy rakiety – jak się później okazało – żyroskop elektromagnetyczny, który następnie został ukryty w ulu w ogrodzie Czupryłły. Wkrótce do wsi przyjechali samochodami Niemcy. Zebrali części pocisku rozproszone po wsi i okolicy, wyjechali przekonani, że zabrali wszystko.
Ukryty w ulu żyroskop powędrował z Klimczyc-Kolonii do Siedlec, gdzie z ramienia sztabu miejscowego Obwodu AK sprawą pocisków i części rakiet zajmował się kpt. Alojzy Sałaciński.
Zebrane części rakiet dostarczone różnymi drogami i sposobami spod Sarnak do Warszawy, poddawano tam skrupulatnym, dokładnym i wszechstronnym badaniom, które powierzono najwybitniejszym specjalistom, „mędrcom” lub „trustowi mózgów”, jak ich nazywano w Biurze Studiów Gospodarczych II Oddziału KG AK. Inż. Antoni Kocjan(Fot. 24), kierujący dotychczas badaniem technicznych zagadnień nowej broni niemieckiej, był tak zapracowany (ze wszystkich stron od wywiadowców  nadchodziło mnóstwo meldunków o przemyśle lotniczym II Rzeszy, które Kocjan jako konstruktor mógł najlepiej ocenić), że szef wywiadu AK musiał wyodrębnić sprawę rakiet niemieckich i dodać Kocjanowi do pomocy jeszcze jedną osobę. Wybór padł na byłego szef Biura Studiów Gospodarczych – J. Chmielewskiego(Fot. 23), który powrócił już do formy po pobycie w Oświęcimiu. Odbył także „kwarantannę”, czyli odizolowanie od ruchu oporu, przewidziane dla każdego zwolnionego z więzienia czy obozu, i palił się do pracy konspiracyjnej.
Bezczynność nie godziła się z jego temperamentem. Miał jednak wątpliwości jak przyjmie go nowy szef wywiadu płk K. Iranek-Osmecki („Makary”). Ale wątpliwości rozwiały się już przy pierwszym spotkaniu. „Makary” znał wyniki poprzedniej pracy Chmielewskiego. Ustalono więc, że Chmielewski, pod nowym pseudonimem „Rafał”, zajmie się sprawą rakiet i podejmie próbę rozwiązania zagadki konstrukcji pocisku, składu chemicznego jego paliwa, urządzeń elektrycznych, radiowych itp. Postanowiono, że nowy referat „Rafała”  przyjmie nazwę „komisja badawcza” i będzie wyłączony z Biura Studiów Gospodarczych, a dla przyspieszenia tempa prac – podporządkowany bezpośrednio „Makaremu”. Aby usprawnić dostarczanie odłamków rakiet do Warszawy, „Makary” oddał do dyspozycji „Rafała” sekcję kurierów i motorowe środki transportowe, zapewnił łatwość kontaktowania się komisji z oddziałami AK przeznaczonymi do zbierania odłamków oraz z siecią wywiadowczą obserwującą obóz Blizna. Zaznajomił „Rafała” z niezbędnymi hasłami i kryptonimami.
  Dwa lub trzy razy w tygodniu „Makary” przyjmował referaty „Rafała”. Następnie przesyłano do Londynu meldunki radiowe zawierające coraz bardziej rzeczowe informacje. Zainteresowanie Londynu wzrastało. Zarzucono Warszawę pytaniami o szczegóły budowy i działania rakiety. Szczególnie często w różnych wariantach powtarzały się pytania, w jakim stadium znajdują się próby i czy można ocenić, kiedy ta broń będzie gotowa do użycia. Ciekawość ta była chyba spowodowana zbliżającym się terminem lądowania armii sprzymierzonych na kontynencie europejskim i obawą, że broń ta może temu przeszkodzić.
 Udzielenie wyraźnej odpowiedzi nastręczało trudności. Podkreślano w depeszach z Warszawy tylko te elementy mogące się przydać do oceny, które nie ulegały wątpliwości, jak na przykład procentową ilość nieudanych wyrzutów rakiet, upadków wewnątrz obozu, niewypałów, chybień celu, gdy upadały z dala od oczekujących na nie niemieckich patroli.
Badania naukowe i techniczne zdobytych części rakiet V-2 postępowały naprzód i przynosiły obfity plon w postaci fachowych raportów wywiadowczych wysyłanych do Londynu.
Do prac tych Kocjan i „Rafał” wykorzystywali także – za pośrednictwem inż. Stefana Waciórskiego – grupę młodych konspiratorów zgrupowanych w Warszawskim Kole Lotniczym. Zapaleńcy ci, którzy przez całą okupację zajmowali się modelarstwem lotniczym, zorganizowali dla swym celów szkoleniowych bazę poligraficzną. Początkowo była to bardzo prymitywna powielarnia, ale z czasem młodzi siedemnasto-osiemnastoletni konspiratorzy zdobywali w tej dziedzinie coraz większą wiedzę i uzupełniali swój warsztat w nowy, coraz lepszy sprzęt. Warto tu dodać, że część członków WKL mieszkała w rejonie al. Niepodległości i na Wawelskiej. Chłopcy znali dobrze z widzenia inż. A. Kocjana, który dla nich był najwyższym autorytetem w sprawach szybowcowych. Przeprowadzali nawet próby swoich modeli na Polu Mokotowskim w pobliżu nieczynnych warsztatów szybowcowych Kocjana. Wreszcie jeden z chłopców, siedemnastoletni Jerzy Rencki, zwrócił się do inż. Kocjana z propozycją, aby objął on opiekę nad Warszawskim Kołem Lotniczym. Inżynier zdecydowanie odmówił tłumacząc się, że „był w Oświęcimiu i nie może ryzykować”. Chłopcy byli oburzeni. Po tej rozmowie uznali Kocjana za „nędznego tchórza”, który zamiast konspirować, robi widocznie dobre interesy na klejeniu w swoim warsztacie szybowcowym papierowych torebek. Bo po cóż do warsztatów przywozi się po cichu tyle papieru? Dzielni chłopcy nie wiedzieli, że nieczynne warsztaty szybowcowe  inż. Kocjana to największa konspiracyjna drukarnia Armii Krajowej, obok której – ku zmartwieniu załogi  drukarni – chłopcy przeprowadzali swoje ryzykowne próby z modelami lotniczymi.
 Otóż powielarnię WKL i działalność młodych modelarzy inż. Kocjan pilnie z boku obserwował mimo „piętna tchórzostwa”. Postanowił wkrótce wykorzystać ich do swoich celów. Jego współpracownik, inż. Waciórski, wszedł  w bliski kontakt z WKL i zaczął dawać chłopcom do wykonywania bardzo liczne prace: rysunki w tuszu jakichś tajemniczych części metalowych schematy itp. Wszystko to trzeba było następnie powielić. Waciórski pokrywał koszt powielania, opłacał rysunki, dostarczał pieniędzy na zakup światłoczułego papieru itp.
 

V-1 gubi silniki rakietowe
 
W maju 1944 r. szef wywiadu AK K. Iranek-Osmecki, J. Chmielewski, inż. A. Kocjan i uczeni z „trustu mózgów”, fachowcy z „Duralu” zorientowali się, że – mimo napływu ogromnych ilości części rozerwanych rakiet – nie zdołają drogą rekonstrukcji poznać tajemnicy nowej broni niemieckiej.
 Wówczas zrodził się niezwykle śmiały plan: czy nie udałoby się, zamiast zbierać poszczególne części pocisku, po prostu porwać Niemcom całą rakietę z transportu kolejowego na trasie do Blizny?
„Jeszcze z początkiem 1944 r., gdy rozpoznano, jakiego rodzaju próby odbywają się w Bliźnie – pisze w swoich wspomnieniach płk K. Iranek-Osmecki – uzyskałem zgodę dowódcy AK, gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, by Kedyw (Kierownictwo Dywersji) siłą zdobył nie wystrzelony pocisk i dostarczył komisji badawczej”.
 

V-1 nad Londynem
 
 Okazało się, że kierownictwo Kedywu nie traciło czasu. Po otrzymaniu rozkazu z początkiem 1944 roku miało już przygotowania na ukończeniu. Najwięcej czasu zabrało przygotowanie tak dużego samochodu, by móc załadować ciężki ładunek, jaki stanowił pocisk. Potrzebny był również dźwig wmontowany na samochód dla przeładowania pocisku z lory kolejowej na samochód. Oba te pojazdy były już prawie gotowe.
 Plan akcji wyglądał następująco: zadanie opanowania pociągu miała wykonać przywieziona z Warszawy jedna kompania Kedywu centralnego. Kedyw Okręgu krakowskiego w sile jednej kompanii miał ubezpieczyć akcję główną.
Na miejsce napadu wybrano lasek położony pomiędzy Tarnowem a Brzeskiem. Po zatrzymaniu pociągu czerwonymi światłami na linii miał nastąpić atak likwidujący ochronę transportu. Pociąg należało później przesunąć do położonej opodal małej stacji, gdzie na rampie za pomocą dźwigu miano przeładować pocisk na samochód.
Licząc się z pościgiem Niemców  przewidziano odpowiednią osłonę, by powstrzymać go siłą. Pocisk miał być przewieziony w upatrzone i przygotowane miejsce na Podkarpaciu. Oczekujący tam członkowie komisji badawczej mieli rozmontować pocisk, po czym ważniejsze części – przewieźć do Warszawy.
Ale wkrótce kierownictwo Kedywu zawiadomiło, że planowany napad na pociąg dla zdobycia pocisku musi być z powodu innego zadania odłożony na kilka tygodni.
 I oto wówczas nadeszła z Sarnak niezwykła wiadomość: donoszono że tuż  nad podmokłymi brzegami Bugu spadła cała rakieta i nie wybuchła. Mieszkańcy sąsiedniej wioski, żołnierze AK, zdołali rakietę tak zamaskować sitowiem i gałęziami, że Niemcy pocisku nie odnaleźli.
 
 Do wydobycia pocisku z rzeki i wykonania wielu czynności przy rozmontowaniu go niezbędna była pomoc wielu osób, których nie można było wysłać z Warszawy. Odpowiedni rozkaz dowódcy Obszaru warszawskiego do miejscowego dowódcy AK, poza zarządzeniem udzielania pomocy technicznej, polecał wyznaczenie oddziałów ubezpieczających. Okolica bowiem wokół Sarnak, gdzie często upadały pociski, była systematycznie patrolowana przez oddziały poszukiwaczy niemieckich. Należało więc zapewnić bezpieczeństwo rejonu, w którym pocisk miano rozmontowywać.
 Przygotowano dwa zespoły z komisji badawczej. Zadaniem pierwszego było przede wszystkim rozpoznanie warunków na miejscu. Miał on zabrać tylko najniezbędniejsze narzędzia, aparaty do cięcia stali i powinien nadesłać do Warszawy meldunek o wynikach rozpoznania. Zespół ten zabrał ponadto rozkazy, adresy kontaktowe i hasła dla wylegitymowania się przed miejscowymi władzami AK.
 Następny zespół komisji badawczej miał wyruszyć w drugiej kolejności, zabierając dodatkowe narzędzia, które mogły się okazać niezbędne po zbadaniu warunków na miejscu.
 Traktory okazały się wystarczającą siłą pociągowa i pocisk w nocy wydobyto na brzeg rzeki, która płynęła w dość głębokim korycie. Wysoki brzeg dawał dostateczną osłonę i tylko z bliskiej odległości był wgląd w miejsce wydobycia pocisku. Czynności te zabrały zbyt wiele czasu i do świtu dokonano tylko zewnętrznych pomiarów pocisku, nie zdążono natomiast dostać się jego wnętrza.
 Zgodnie z oceną miejscowego dowódcy AK postanowiono w ciągu dnia przerwać prace i kontynuować ją dopiero w nocy. Wiedział on z doświadczenia, że drobne patrole niemieckie nie wydalają w nocy poza swoje kwatery. Natomiast w ciągu dnia, gdyby Niemcy wykryli rozmontowywanie pocisku, mimo osłony oddziałów AK nie było szans obrony przed wyprawą, którą Niemcy niechybnie by wysłali. Wkrótce części rozmontowanego pocisku trafiły do Warszawy. Wyniki wraz z najważniejszymi elementami V-2 zostały dostarczone do Brindisi we Włoszech w ramach operacji lotniczej „Most – III” .
 
KONIEC
 




DRUKUJ

POWRÓT